środa, 14 grudnia 2011

Po co są zasady...

Zaraz nad postem o piractwie zamieszczam swój twór, w którym łamię chyba większość możliwych praw autorskich. No ale cóż... jak ma się parcie na szkło. Zawsze mogę powiedzieć, że skorzystałem z prawa cytatu. I już szykuję się na kilka niepochlebnych jutubowych komentarzy <buźka zrobiona z dwukropka i dużej litery de>

Ps. Rozpoznacie wszystkie fabularne filmy? 


czwartek, 24 listopada 2011

Fajny film wczoraj ściągnąłem...

Nie piracę. Nie i już. I nie ważne czy mówimy o filmach, grach czy o muzyce. Najnowsza płyta Tori Amos czy „Mroczny rycerz” to takie same produkty jak każde inne. I to takie, które do życia nie są niezbędne. Żyjemy w świecie, w którym jest tyle możliwości, ale najczęściej wybieramy to najprostsze. Film możemy kupić w sklepie, obejrzeć w kinie, w tv, wypożyczyć w tradycyjnej wypożyczalni lub prze VOD za parę groszy czasem. Z muzyką tak samo. Chcesz posłuchać: kup album albo włącz radio (no chyba, że abonament to dla ciebie złodziejstwo i zbyt drogi biznes) lub tv. A ściągnięcie jest taaaakie proste i bezpieczne. No bo żeby ukraść taką płytę ze sklepu to trzeba mieć umiejętności, odwagę i spryt. W necie wystarczy kliknąć. Gdybyś ukradł płytkę ze sklepu przynajmniej mógłbyś czuć dumę ze swojego wyczynu. A tak?


Zresztą ciągle słyszę głosy, że przecież piracenie to nie kradzież, przecież fizycznie NIECZEGO nie mam. To tylko zera i jedynki zapisane na moim twardzielu lub płytce (za która jeszcze kurde zapłaciłem!!!). Zresztą producent NIC na tym nie traci ponieważ a) nie można sprawdzić ile kopi zostało ściągniętych b) nie ma się żadnej pewności, że jeśli nie mógłbym ściągną to znaczy, że bym kupił (zwykle powodem jest bieda, ale do tego jeszcze dojdziemy). Czyli ja nic nie mam, więc producent nie stracił. No ale chyba jednak TY zyskałeś. Obejrzałeś, posłuchałeś czy pograłeś. Niby nic... tylko tak dla siebie, dla przyjemności, przecież na tym nie zarabiam. Ja nie znam się na ekonomii i nie wiem czy da się wyliczyć straty i takie tam inne sprawy. Wiem jedno: wirtualne rzeczy mają wpływ na zyski. Przykład? Oglądalność telewizyjna. Czy ona również nic nie znaczy? Przecież od wysokości konkretnych słupków zależy czy dany program utrzyma się na antenie, czy jakiś aktor lub prowadzący dostanie podwyżkę i co najważniejsze: od tego zależy ilość reklamodawców, którzy zgłoszą się do danej stacji tv oraz wysokość opłat jakie sobie można zażądać za konkretną sekundę wyświetlania. A jak się oblicza oglądalność? Ano dzięki statystyce. Kilka tysięcy ludzi podaje co i kiedy ogląda, to się mnoży, dzieli i dodaje jakieś współczynniki i voila! Mamy oglądalność w milionach! Pewnie straty koncernów muzycznych też można jakoś tak obliczyć. A, że to nie będzie w 100% dokładne? Ale jakieś wnioski da się z tego wyciągnąć. I one będą miały realne skutki!

Jeszcze częściej słyszę inną opnie. I to jest koronny przykład podawany mi przez Ściągaczy. Filmy są za drogie i wielu rodzin nie stać na ich kupno. Że niby często nie mają co do garnka włożyć, a co dopiero mówić o filmie za 50 zł. Najfajniejsze w tym wszystkim jest to, że nie słyszałem jeszcze takiej opinii z ust osób FAKTYCZNIE znajdujących się w tak trudnej sytuacji. Zwykle są to ludzie z mojego pokolenia, dobrze ubrani, z codziennym obiadem na stole, którzy chodzą do kina, teatru, na koncerty, na randki, na zakupy czy na piwo do baru. A się wielce martwią o margines społeczny. No chyba, że oni potajemnie ściągają te filmy i muzykę, nagrywają je na płytki (za które ciężko zapłacili zarobionymi pieniędzmi), a później chodzą do tych biednych rodzin i rozdaję te dvd, by zapracowana matka miała co puścić swoim pociechom. Jeśli tak, to brawo. Przyklasnę nawet. Jeśli nie to mam gdzieś tą waszą troskę o bliźniego.
No i oczywiście to jest walka z systemem! Obrzydliwie bogaci właściciele wytwórni konta biedna, wyzyskiwana ludność! Ale mi robin-chudzi!
Film, płyta z muzyką czy gra to NIE JEST produkt pierwszej potrzeby. „Transformery” to nie chleb! Zresztą, która matka, widząc, że jej dzieci głodują, taka która podejmuje każdą prace, by jakoś związać koniec z końcem myśli o tym, jaki, by tu film wieczorem obejrzeć? I skąd u niej w domu telewizor, wieża hi-fi, odtwarzacz dvd czy najlepiej, komputer z dostępem do internetu, by móc to wszystko oglądać? Ok. Masz rację. Ani tv ani komputer to w dzisiejszych czasach żaden luksus, a raczej zwykły standard, co nadal nie zmienia faktu, że dla takich rodzin istnieją ważnieje sprawy. I nie do nich skierowany jej niniejszy tekst.

Trzeci argument. Cena. Faktycznie, gdy pójdziemy do takiego EMPIK-u i popatrzymy na półki, okaże się, że ceny filmów średnio oscylują w granicach 20-50 zł (ceny płyt z muzyką ok. 30-60zł). Jak dla mnie ta druga cena jest rzeczywiście zawyżona. I co ja wtedy robię. Idę dalej. Nie kupuje. I wiecie co? To jest baaaaardzo dziwne... ale jakoś, sam nie wiem jak, ale... ja... ja... JA ŻYJE! Naprawdę, mogę to udowodnić!

Co więcej, w swojej kolekcji ok. 340 filmów na DVD, po szybkiej analizie znalazłem 12 może15 (pamięć już nie ta) tytułów za które zapłaciłem więcej niż 25 zł. Większość z nich kosztowała mnie od 8 do 20 polskich złociszy. 2-3 browarki w barze albo film. Że niby picie w barze zacieśnia stosunki międzyludzkie? Film też można obejrzeć w miłym towarzystwie i zostanie z niego coś więcej niż mocz.

Gdzie te wysokie ceny, bo ja wiem, że ja jestem krótkowidzem, ale naprawdę ich nie dostrzegam! A to, że nie wszystko co chcę mam od razu, że czekam na promocje, okazje, kupuje używane lub wydania gazetowe (co jest w zasadzie jest światowym ewenementem. I czy ja nie wspominałem o różnorakich możliwościach zdobywania filmów?)? Ja mogę poczekać (choć jako filmoznawca powinienem być na bieżąco) i nic, NIC, mi się nie stanie. Dla przykładu podam tylko, że za dwu dyskowe wydanie „Mrocznego rycerza” zapłaciłem 14,99 zł.

Kupuje oryginały i dobrze mi z tym. Nie jestem żadnym krzyżowcem, nie mam zamiaru nikogo nawracać. Niech na swoich komputerach każdy robi co chce (no może oprócz zagrywek pedofilskich – wtedy masz ode mnie pewny telefon do odpowiednich władz). Nazwałem kiedyś dobrego znajomego złodziejem, bo jest on Ściągaczem. Te słowa były zbyt ostre, ale wypowiedziane (a raczej napisane) w emocjach. A ten temat zawsze je u mnie wywołuje. Za późno żeby przepraszać, zresztą co mu po przeprosinach. Ja uważam, że piracąc okradam, więc tego nie robię. Dla mnie to oczywiste. Ale Ty możesz mieć inne zdanie. Tylko nie zdziw się, gdy powiesz mi, że masz już dany film, bo sobie go ściągnąłeś, to ja się uśmiechnę pod nosem myśląc „super, dokonałeś czegoś wyjątkowego. Możesz być z siebie dumny”. Z ironią pomyśle! Z ironią.

Piractwo istniało od dawna, ale tak naprawdę zmieniło się wraz z upowszechnieniem internetu. I tu jest problem. Prawo, także autorskie, nie było i nadal nie jest przygotowane na rewolucje związaną właśnie z internetem. Ja to rozumiem i sam jestem wielkim „fanem” neta. Na samym początku napisałem dość dosadnie, że nie piracę, ale gdy o tym pomyślę dogłębniej to wcale taki kryształowy nie jestem. Szybki przykład. Słuchanie i oglądanie muzy na YouTube uważam za coś normalnego i traktuje go trochę jak „radio na życzenie”. W końcu czym jest teledysk? To efektowna reklama, która ma mnie zachęcić do kupna albumu. Mam się przejmować tym czy dobrze robię oglądając reklamę? Sami twórcy CHCĄ żebym to robił! Co innego natomiast, gdy zrobię sobie playliste WSZYSTKICH utworów z danej płyty, bo ktoś raczył je wrzucić na serwer. Czym się różni ściągnięcie plików na twardziela, a dostęp do nich przez neta w streamingu? W zasadzie to Niczym. A jednak zdarza mi się tak robić. Trudno wytłumaczyć dlaczego... czasem po prostu mam ochotę posłuchać piosenki, do której nie ma teledysku. Ja przynajmniej myślę o tym, że może jednak warto kupić cały album, albo chociaż tą jedną mp3 z iTunsów. A znam takich, którym to na myśl nie przyjdzie. Trochę to brzmi jakbym się usprawiedliwiał i pewnie tak jest. No cóż ludzki odruch.

Zresztą gdybym chciał przestrzegać litery prawa co do... litery, to odpada nauka gry na gitarze (bo akordy do konkretnej piosenki to też czyjaś własność), czytałbym artykuły tylko „u źródła” a nie „wirtualne przedruki” na jakiś portalach czy forach, a które to rzadko płacą za ich zamieszczanie. Nie oglądałbym różnorakich miksów i parodii dzieł filmowych na YT, czy nie odważył się zamieścić filmiku z imprezy, gdzie w tle gra jakaś piosenka, która akurat leciała w radiu. Nie dam się zwariować, bo taki jest internet, ale kilka zasad mam... cały film, cała płyta, cała gra: tylko ze sklepu.
I tak jak kiedyś, gdyby ktoś nie ukradł książki z biblioteki, może teraz nie mielibyśmy jakiegoś utalentowanego naukowca czy poety. Albo gdyby ktoś nie grał klasyków na ulicy i nie zbierał kasy do kapelusza, może nikt by go nie usłyszał i świat muzyki straciłby genialnego gitarzystę. Tak i dziś może, gdyby nie możliwość ściągnięcia 3DsMax-a z neta, ktoś nie odkryłby w sobie talentu do grafiki. Świat nie jest czarno-biały i ja też nie staram się nie być. Ale chce żyć po swojemu i móc moje zdanie wyrazić, a może i nawet kogoś przekonać, bo uważam, że robię dobrze. Co nie znaczy, że wsadzałbym piratów od razu do więzienia. Ale tak jak nie będę się wykłócał o mandat jeśli przekroczyłem prędkość, tak i nie będę płakał za kogoś, kto został ukarany za łamanie praw autorskich. Choć złamać je nietrudno nawet o tym nie wiedząc (jak każde inne prawo zresztą), ale to już temat na zupełnie inny post.

Ależ się rozpisałem! No ale chcę mieć to raz a dobrze za sobą i nie musieć tłumaczyć się po raz nie wiadomo, który ze swoich poglądów. A, że nie jestem „oryginałowym moherem” ™ niech świadczy fakt, że nie bardzo mi się podoba poniższy pomysł (a Creative Common rządzi!):


PROTECT IP Act Breaks The Internet from Fight for the Future on Vimeo.

środa, 7 września 2011

Zakochałem się!


W piosence.
Z miłością do utworu muzycznego, jest jak z miłością do drugiego człowieka. Czasem jest to długa i ciernista droga, pełna emocji, rozstań i powrotów, podczas której poznajemy się coraz lepiej, docieramy,.
Bywa również, że jakaś bardzo dobrze znana nam piosenka, na którą jednak nigdy nie zwracaliśmy specjalnie uwagi, ot taki sobie Kopciuszek, nagle ni stąd ni z zowąd wybija się na pierwszy plan. I zostaje tą jedyną.
Może też być tak, że podczas impresssy jakiś nachalny kolega zaczyna puszczać w kółko jeden kawałek. Początkowo to olewamy, potem zaczyna nas to wkurzać... ale po kilku kolejnych wypitych kielichach zaczynamy doceniać jej urodę. Jeszcze kilka i BACH! Piosenka zostaje z nami na wiele lat. Nawet jeśli tego nie chcemy.
Ale najczęściej jest to miłość od pierwszego odsłuchania. Może to refren nas zauroczył, może tylko jakiś krótki fragment melodii, albo głos głównego śpiewaka. Raz człowiek posłucha i już wie, że musi słuchać więcej.
O tym ostatnim wariancie chcę tu opowiedzieć. Oto piosenki, w których zakochałem się bezwarunkowo, czystko uczuciowo. Podzielone na kategorie.

  1. To jest cudne! Czyli słuchasz raz i wiesz, że to jest to.

Nie wiem czy to głos wokalistki, czy dźwięk pianina, a może refren spowodowały, że chciałem słuchać nieustanie tej piosenki. To również pierwszy w moim życiu przykład zakupu płyty po usłyszenie jednego singla. Nie żałuje. Bo zakochałem się też w Tori. Dziękuję ci radiowa Trójko!


A jeśli już przy niej jesteśmy oto druga jej piosenka, która zawładnęła mną całkowicie:


Tori Amos Spark przez skinandbones
Dla mnie jest ona wyjątkowa z jednego powodu... dziwnego przejścia w 2 minucie 24 sekundzie. Zawsze mam w tym momencie ciary. Te 4 sekundy tworzą granice pomiędzy byciem piosenką dobrą a bycia genialną. Ta jest genialna. Przynajmniej dla mnie.




Usłyszałem ją w radiu jadąc autem z włączoną (znów) Trójką. Zaraz po powrocie do domu wskoczyłem do internetu i zacząłem jej szukać. Zakochałem się nie tylko w niej, ale również w całym celitc-punk'u granym przez tę grupę. I już zbieram na taką stypę.

 
I kolejna piosenka, która zawdzięczam Trójce:


Dave Matthews Band - Funny The Way It Is - przez fblesgraaf
Tutaj dokładnie mogę powiedzieć co mnie w niej najbardziej kręci. Fragment w którym padają słowa „Standing on the bridge...”. Tam jest wszystko idealne. Melodia, słowa, sposób śpiewania. Kocham. Ale po dwóch przesłuchaniach w całości... nie wyciąłbym z piosenki ani jednej nuty.




Tutaj zauroczył mnie tekst i sposób jego zaśpiewania. Zawsze gdy słyszę tę piosenkę mam uśmiech na twarzy, taka jest życiowa. Ale też gdzieś z tyłu głowy kołacze się obraz z „Fatalnego zauroczenia” i już uśmiech nie jest taki wesoły. Gdzieś tam są psychopatki, które czekają tylko na nasze kruche, męskie serca, aby wyciąć je kuchennym nożem!





Nie lubię Maleńczuka. Nawet ten jego głos mi nie bardzo pasuje. W tej piosence kręci mnie wyłącznie refren. Jest doskonały. I pasuje mi w nim wszystko. Może kiedyś ten Maleńczuk przestani być mi tak niemiłym?




Ta z kolei piosenka została mi polecona przez koleżankę-autostopowiczkę-góralkę. I ludzie... miałem miesiąc słuchania czegokolwiek innego z głowy! Jak przynajmniej raz dziennie nie usłyszałem tych gitar to chodziłem struty! Zgadzam się z najpierwszym komentarzem pod utworem. Też mam ochotę wstać i położyć rękę nas sercu, gdy słyszę refren. Prawdziwie "fantastyczny" hymn.




Piosenka napisana specjalnie na potrzeby gry komputerowej. Od razu wpadła mi w ucho. Gra okazała się raczej kiepska... ale piosenka pozostała. Taki malutki... może nie diament... ale szmaragd na pewno. I tak samo bardzo jak oryginał podoba mi się jej techno przeróbka (także pojawiająca się w samej grze), co raczej rzadko mi się zdarza. W remiksie po prostu ona śpiewa jakoś tak... śpiewniej?




Tak... oczywiście w tej piosence chodzi głównie tę sławną część w czasie 02:52, ale wystarczyło, że przesłuchałem utwór jeszcze raz, bym doszedł do wniosku, że jako całość jest rewelacyjny. I by może wolałbym ją słuchać w bardziej akustycznej wersji, ale i tak uważam, że to ekstra kawałek.




A tutaj chyba wyszła stara miłość do Britney'ki, ale naprawdę ta pioseneczka dość długo trzymała mnie w swoich wypiłowanych pazurkach. Już mi raczej przeszło, ale to i tak uroczy utworek. I kolejna piosnka „z polecenia”.

  1. Stara miłość nie rdzewieje, czyli piosnki znane a jakoś zapomniane.


Podobnie jak w przypadku szmaragdowego miecza tak i tutaj to było kompletne wariactwo. Słuchałem tej piosenki na okrągło. I do tej pory nie mam dość. Uzależnienie minęło, ale fascynacja zdecydowanie nie.




Tę piosenkę pewnie kojarzycie z przeróbki Madonny, ale oryginał to dopiero prawdziwe delicje! Ileż tu jest zwrotek... i ten tekst jakiś taki dziwny. W necie można znaleźć wiele interpretacji tego świetnego utworu, ale mnie zwyczajnie podoba się jego rytm i to jak płynie poprzez słowa i dźwięki. Prawdziwa klasyka.



A tu utwór, którego wcześniej nie znałem, ale zgadzając się ze słowami prezentera Trójki, który stwierdził, że ta piosenka jest tak „klasyczna”, że słuchając jej wydaje nam się jakaś taka znajoma, umieszczam ją w tej kategorii. A takie coś to cecha tylko wielkich pieśni!


III. Nowe-Stare, czyli zespoły, które dobrze znam... odkryte na nowo.


Czyli chyba najfajniejsza piosenka z ostatniej, jak na razie, płyty Offspringa. Naprawdę daje radę.




A tutaj mój ulubiony (co nie znaczy najlepszy!) utwór Red Hot Chili Peppers z albumu Stadium Arcadium (jak będziesz grzeczna to zagram Ci ją na gitarze!)




Najmocniejszy rockowo kawałek zespołu Łzy ever. Krótkie i świetne. Tylko jako 100% heteroseksualista mam pewne opory przed śpiewaniem tekstu razem z zespołem. No i miło posłuchać nie-dołująco-depresyjnego utworu Łez.


Dance Chłopcze, Dance!

I na końcu bonus... kocham WSZYSTKIE utwory jakie gra ten koleś. Guru akustyka, mistrz struny, superman coveru. Z kiepskawej pioseneczki zrobił dzieło sztuki! Panie i Panowie: IGOR PRESNYAKOV!!!

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Bezt autostop EVAH!

Moim największym podróżniczym marzeniem zawsze było ujrzenie dworca PKP w Bolesławcu. Jako że właśnie wymyśliłem sobie nowe hobby autostopowanie, postanowiłem połączyć jedno z drugim. Wyprawa wydawała się trudna i pełna niebezpieczeństw, dlatego zacząłem szukać towarzysza. Namówienie największego miłośnika kolei i środków komunikacji publicznej w ogólności jakiego znam (a być może i jakiego wydała ta Ziemia) nie było trudne. Wraz z Roweroholikiem odliczaliśmy już sekundy do naszej podróży życia.

Dzień wyjazdu uraczył mnie wspaniałym widokiem rzęsistego deszczu. I bardzo dobrze. Deszcz jest bardzo ważny, dzięki niemu rosną drzewka i kwiatki, nie ma suszy, a w tv zawsze można pokazać kilka podtopionych domów, zaraz po informacji o tym co jadł na śniadanie premier i w co była ubrana Doda na rozdaniu Buraka Mikrofonu ©. No i jak to polskie lato bez deszczu? Nie może być!

Pierwszym przystankiem była stacja benzynowa w Rudzie Śląskiej, znajdująca się tuż obok autostrady A4. Deszcz padał. Pierwsze przemoczenie butów, gdy szukaliśmy dziury w płocie, by trafić na teren stacji. A później już tylko napisanie wyrazu WROCŁAW na kartonie i czekanie na okazję. Ta nadarzyła się już po jakiś 45 czy 60 minutach. Pod swój mobilny dach wzięła nas bardzo miła pani, która jechała na biznesowe spotkanie do Wrocławia, a ogólnie to ma barkę-restaurację w Krakowie o nazwie ALRINA. Sprowadziła ją nota bene z Holandii. Do granicy polskiej dopłynęła ona w ciągu ok. miesiąca (sic!), natomiast z granicy do Krakowa trwało to... rok. ROK! To się nazywa samozaparcie! Omówiliśmy z nią jeszcze wiele innych tematów i było naprawdę przyjemnie. W tym czasie wydarzyło coś czego kompletnie się nie spodziewałem: deszcz już nie padał, zamienił się w regularną ulewę. Ale to nic... najwyraźniej nasza sucha i pragnąca wody ziemia tego potrzebowała. Natura wie co robi!

Po kawie z Mac-a i lekkim podsuszeniu się (nie wiem po co, deszcz przecież tak cudnie orzeźwia!) zaczęliśmy szukać nowej podwózki. Po jakimś czasie (i ponownym kilkukrotnym „orzeźwieniu się”) wziął nas do siebie pewien młody człowiek. Z nim pokonaliśmy kolejny odcinek trasy A4 w stronę niemieckiej granicy. Chłopak wysadził nas w najlepszym z możliwych miejsc dla autostopowiczów czyli na środku autostrady. Na szczęście byliśmy blisko Wiaduktu Sokoła © (a może jastrzębia? Ahh ta biologia!), pod którym zażyliśmy najlepsze lekarstwo na świecie, czyli Polopirynę S! Wiało... o jakże wiało. Gdyby nie padający deszcz bylibyśmy susi w przeciągu jakiś 10 min. Na szczęście niebo nie miało zamiaru się rozpogodzić.

Roweroholik ma 6 zmysł jeśli chodzi o orientację w terenie. Postanowił, że pora pożegnać się z Wiaduktem Pustułki © (czy jakoś tak) i wyruszyć na północny zachód wzdłuż trasy A4. I nie mylił się. Po najdłuższych 500 metrach jakie pokonałem w życiu, dotarliśmy do jakieś maleńkiej stacji benzynowej. Wiedzieliśmy, że cel naszej podróży nie jest już daleko. Roweroholik używając swojego czaru osobistego zagadał ekspedientki z pobliskiego sklepu i załatwił nam transport do Bolesławca! Musieliśmy tylko udać się na przystanek busowy, gdzie SPECJALNIE po nas przyjechał busik. Kierowca zabrał nas na małą wycieczkę po okolicy. Na pytanie czy nie pomoczymy mu siedzeń, odpowiedzieliśmy, że nie. Przecież prawie nie pada, prawda!?

Chlip... dotarliśmy tu w końcu. Po tak wielu trudach ukazał nam się On w całej okazałości. TEN dworzec. Byliśmy tak zachwyceni, że zapomnieliśmy zrobić choćby jedną pamiątkową fotkę. A skoro już jest się na dworcu to wypada się przejechać pociągiem, prawda? Po szybkim obejrzeniu rozkładu okazało się, że wszystkie pociągi jadą do Wrocławia. I bardzo dobrze. Przecież tam jest jeden z najfajniejszych dworców w tej części Polski! Dwa dworce za jednym zamachem? Bring it on!

Myk! I już w stolicy Dolnego Śląska.
To co zobaczyliśmy na miejscu napawało zgrozą! Mogę to opisać tylko w jeden sposób:




Gdzie jest dworzec??? (hańba!!!) Co oni zrobili z moim ulubionym miastem??!! To jeden wielki, brudny plac budowy. Poczułem się jak u siebie w domu. Pociąg do Zabrza odjeżdżaj już tuż tuż, bo za jakieś 2 godziny. Idealnie. Deszcz... nadal... padał.

Podróż do Zabrza była super. Nie ma to jak pociągi. Zagadaliśmy do trójki współpasażerów (w tym jeden urodziwej pasażerki. Niestety bardzo zajętej swoim chłopakiem, z którym właśnie jechała. Pech), z których jeden, jadący do Lwowa poczęstował nas domowym winem.

Około drugiej w nocy wysiedliśmy z pociągu. DESZCZ NIE PADAŁ. Szkoda. Już się z nim tak zaprzyjaźniliśmy, mówi się trudno. Ale trzy dworce w jeden dzień to nie w kasze dmuchał! Jako, że był piątek łamany na sobotę zrobiliśmy to co robimy w każdy piątek łamane na sobotę (próbowaliśmy zdobyć władze nad Światem buahahahha!), czyli poszliśmy do pubu Brama na pifffo. Na szczęście mieliśmy szczęście i czarny scenariusz jaki roztaczał kolega bloger Marcin nie spełnił się. W Bramie było życie, tańce i śpiewy. Uffff.

I to już koniec mojej opowieści. Mam nadzieje, że poczuliście choćby ułamek emocji i zachwytu, jaki towarzyszył nam przez całą drogę. Mam dziwne wrażenie, że ta wyprawa okażę się moim łabędzim śpiewem jeśli chodzi o autostopowanie (kiedyś wypada w końcu przestać nic-nie-robić). Ciesze się, że mogłem pożegnać się w tak wielkim stylu!

czwartek, 21 lipca 2011

Czas w drogę



Plecak spakowany, mazaki przygotowane, krew się burzy. Jutro wyruszam z Roweroholikiem na autostopowy podbój Niderlandów dworca kolejowego w Bolesławcu! Start ok. godziny 7:30. Trzymajcie za nas kciuki! Powrót za jakieś 10 dni. Szerokości!

środa, 20 lipca 2011

Pykman znów w akcji!

Ponieważ "Ktoś" zasugerował ostatnio, że nie tworzę żadnych nowych arcydzieł filmowych, oto przedstawiam moje największe osiągnięcie. I tym samym zadaję kłam słowom Ktosia!

poniedziałek, 18 lipca 2011

Kocham Lato!

Miechowice. Podrzędna dzielnica nędznego miasta. Ale wystarczy wyjść z domu i przejść dwieście metrów, by na swej drodze spotkać całe tabuny ślicznych dziewcząt! Oczy się radują, a serce bije mocniej. Człowiek już umiera od słońca, ale te wewnętrzne ciepło, które czuję na widok co poniektórych przedstawicielek płci przeciwnej, wielce mnie raduje.
I ja dobrze wiem, że te wszystkie dziewczęta były równie śliczne w zimie, na jesieni i na wiosnę, no ale cóż... ciężkie swetry, kurtki, szaliki, długie spodnie i różne nakrycia głowy, nie pozawalały aż tak cieszyć się widokiem.
My uwielbiamy oglądać Wasze zgrabne nogi, kształtne ramiona, piękne plecy, wiotką kibić i buzie w całej okazałości.
I to wszystko mam tutaj, w Miechowicach! Aż boję się pomyśleć co dzieje się w tej chwili w centrum, w parku, na basenie lub, o Boże, nad morzem... Jeszcze raz: KOCHAM LATO. Niech grzeje!

czwartek, 7 lipca 2011

Autostopem w Karkonosze

05-06.VII.2011 Dystans (w jedną stronę) ok. 350 km

Nareszcie wybrałem się na nieco dalszą i nieco dłuższą wyprawę autostopową. Góry zawsze mnie do siebie przyciągały, a że w Karkonoszach nigdy nie byłem, podjąłem wyzwanie.
Wraz z Agatą wyruszyliśmy z wylotówki w Katowicach w stronę Wrocławia. Godzina: 8:15. Po ok. 15 minutach trafiliśmy na naszego pierwszego kierowcę, z którym pokonaliśmy większą część drogi, gdyż dowiózł nas aż do Legnicy. Było to dość interesujące przeżycie ponieważ nasz kierowca przez całą drogę opowiadał o wadach naszego państwowego-socjalnego modelu społeczeństwa. I tego jak kilkanaście lat nasz kraj doprowadzi sam siebie do upadku. Zus, opieka zdrowotna, brak nowych obywateli - wszystkie te tematy zostały przez niego poruszone. Jedyna alternatywa: partia Korwina Mikkego. A i na pożegnanie dostaliśmy od niego Red Bulla na drogę. A co najważniejsze w trakcie jazdy wypogadzało się niebo! Jest pięknie.
Po krótkiej przerwie na jedzenie i pice, przygotowaliśmy plakietkę na nasz kolejny cel: Jelenią Górę.

  
Po kilkunastu minutach nieudanych prób znalezienia podwózki na stacji benzynowej, zmieniliśmy miejsce łapania i nie czekając nawet pięciu minut już jechaliśmy dalej. Kierowca słuchał bardzo ciekawego jazzu i znał się na tutejszych górach. Zaproponował nam kilka szlaków turystycznych.

Kolejny postój czekał nas w jakiejś małej miejscowości za Bolkowem, ale nie zdążyliśmy specjalanie nacieszyć okolicą, gdyż zatrzymał się nam pewien młody chłopak, który właśnie wracał z Wrocławia do domu po zaliczonej obronie pracy magisterskiej. Z nim przejechaliśmy całą Jelenią Górę.

Przed nami pozostał ostatni etap podróży.


Okazało się, że zrobiliśmy go w dwóch podejściach. Najpierw kilka kilometrów z miłym panem w sile wieku, by za chwilę przesiąść się do auta... na brytyjskich numerach i kierownicą z prawej strony. Nie bardzo wiedzieliśmy jak zareagować i próbowaliśmy zagaić po angielsku, ale szybko okazało się, że mamy do czynienia z naszym krajanem (oczywiście). On również znał się dobrze na górach i za jego radą wysiedliśmy przed centrum Szklarskiej Poręby i nieco modyfikując pierwotny plan, naszą górską wyprawę rozpoczęliśmy pod Wodospadem Szklarki.
Była godzina 14:05. 14:05-8:15= 5h 50min. Razem z przestankami to całkiem niezły wynik. Nikt nie gazował, nie wyprzedzał na trzeciego. Niestety rozmowa przez komórki to jak widzę norma u polskich kierowców. Ale podsumowując: przyjemna i bezpieczna jazda.

Po uiszczeniu drobnej opłaty za wstęp do Karkonoskiego Parku Narodowego (ja 5 zł, Agata 2,5zł), zaczynamy się wspinać,




dochodząc w niedługim czasie do wodospadu.


W tym miejscu kończyła się cywilizacja (w postaci sklepu i schroniska) i zaczynała prawdziwa górska wspinaczka na Łabski Szczyt.
Po drodze mijamy kilka grupek "schodzaczy", gdyż w tym akurat przypadku byliśmy jedynymi osobami poruszającymi się w górę. Dostaliśmy kilka ostrzeżeń przed stromością podejścia, strumykami na szlaku i podobnymi przeszkodami, co nas niespecjalnie zraziło.



Gdy opuściliśmy leśne ostępy naszym oczom ukazał się taki oto widok:


Tak, po ok trzech godzinach wspinaczki (nie wiem dokładnie niestety) osiągnęliśmy Halę pod Łabskim Szczytem czyli doszliśmy na wysokość 1168 metrów. Tu na ławeczkach obok schroniska zrobiliśmy sobie nieco dłuższy postój przed ostatecznym zdobyciem góry.


Po odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę.


W tym miejscu nadal zastanawialiśmy się jak bedziemy nocować: czy w schronisku czy pod namiotem i chociaż schroniskowa odpowiedz była oczywistą, nadal nieśliśmy ze sobą plecaki zamiast zostawić je na miejscu <idiot>. Ale naprawdę ten namiot mnie korcił, a i trening siłowy się przyda.

Po drodze minęliśmy telewizyjną stację przekaźnikową


A po chwili naszym oczom ukazała się największa atrakcja tej okolicy czyli Śnieżne Kotły. Mówiąc prościej: kilkusetmetrowa, kamienista przepaść.

Panorama Śnieżnych Kotłów
Widok w dół Śnieżnych Kotłów
Widok ze szczytu

Nad przepaścią


 Szczyt został zdobyty! 1471 m n.p.m. Korciło nas jeszcze aby zobaczyć drogę, która po ok 6-7 godzinach zaprowadziłaby nas górskimi szczytami na najwyższą górę Karkonoszy, Śnieżkę. Ten kamienisty szlak to początek tej drogi:


 Niestety tą wyprawę zostawiliśmy sobie na następny raz, gdyż była po godzinie 20.
Wracając do schroniska nastąpiło częste w górach gwałtowne załamanie pogodny. Jednym słowem wlezliśmy w chmurę. Temperatura od razu zmalała o kilka stopni, a widoczność do kilkudziesięciu metrów.


Im niżej tym lepiej i wkrótce znów ujrzeliśmy przejrzyste niebo i piękny zachód słońca.


Okazało się, że musimy trochę poczekać na pokój gdyż naszych trzech współlokatorów wybrało się na wyprawę na szczyt (minęliśmy ich po drodze). Wnętrze schroniska okazało się bardzo przyjemne i te 25 zł od osoby za noc nie były specjalnie wielkim wydatkiem. Okazało się, że nasi trzej nowi towarzysze wybrali się na kilkudniowy trip po górach i Łabski Szczyt był ich pierwszym przystankiem.

Następnego dnia, w okolicach godziny 8:30, po śniadaniu wyruszyliśmy w drogę powrotną, biegnącą przez Szrenicę do Wodospadu Kamieńczyka aż do centrum Szklarskiej Poręby. Ten szlak był już najbardziej przyjazny turystom, ale co się dziwić, Szrenica to najbardziej znane miejsce w Karkonoszach. Najpierw drewnianymi pomostami, nad mokradłami, przeprawiliśmy się w okolice Hali Szrenickiej, gdzie po drodze minęliśmy grupę skalną o wdzięcznej nazwie Trzy Świnki:


Aby wejść na Szrenicę musieliśmy się ździełbko cofnąć (blee i to pod górę), ale to zawsze kolejny szczyt 1362 m n.p.m zdobyty! I to z jakim widokiem.

Panorama ze Szrenicy
Od tego momentu droga prowadziła już tylko w dół. Najpierw Hala Szrenicka.


Tu już wyraźnie było widać turystyczny charakter tego miejsca, gdyż szlak prowadził w dół szeroką wybrukowana drogą. W tym miejscu słowa szacunku dla gościa, który spokojnym, jednostajnym tempem zdobywał szczyt rowerem.

Kolejnym przystankiem na trasie był Wodospad Kamieńczyka, gdzie spotkaliśmy już całe tabuny turystów.


Było ok. godziny 11:55, gdy zaczęliśmy powrót do domu. Po jakiejś pół godzinie znaleźliśmy podwózkę do centrum Jeleniej Góry. Nareszcie mogliśmy ją zobaczyć z bliska.
Kolejny kierowca, który się zatrzymał zaskoczył nas pytaniem "Za ile ma nas podwieźć". Jako biedni studenci (ekhm, ekhm) nie dysponowaliśmy wolnym groszem, ale pan się chyba zlitował i wpuścił nas do swego stalowego rumaka. Jako mieszkaniec Szklarskiej Poręby poopowiadał nam sporo o górach i teraz spokojnie mogę robić za eksperta od górskich szlaków po Karkonoszach. Przyda się następnym razem. Muszę też zaznaczyć, że był to jak do tej pory najostrzejszy kierowca. Co chwilę kogoś wyprzedzaliśmy i czuliśmy wchodzenie w co ostrzejsze zakręty. W ten sposób dojechaliśmy na rozjazd pod samym Wrocławiem.

Cały czas zastanawiam się ile trwało czekanie na następne auto i waham cały czas między 3 a 7 sekund! Nawet nie zdążyliśmy z Agatą postawić toreb na podłodze, gdy zawołali nas do siebie dwoje młodych ludzi z pytaniem czy nie jedziemy do Katowic. No jasne, że jedziemy! Okazało się, że Andrzej i Kasia są starymi autostopowymi wyjadaczami i od razu poznali swoich ziomków. Co najśmieszniejsze okazało się, że mają spotkanie z koleżanką w... Bytomiu, a później jadą przez Katowice do domu do Żywca. Czyli i ja i Agata mieliśmy podwózkę niemal pod same drzwi!
Przeprowadziliśmy z nimi wiele ciekawych pogaduszek o podróżach nie tylko autostopowych. Okazuje się, że ci dwoje uczestniczą w pewnym niezwykłym projekcie. A mianowicie będą pokazywać kulturę żywiecką mieszkańcom Czarnego Lądu! Zainteresowanych odsyłał do ich stronki: Żywcem w Afryce
Swoją drogą bardzo spodobał mi się nomadyczno-pustelniczy tryb ich życia. Powodzenia!

I tak oto skończyła się nasza autostopowa wyprawa w nieznane góry. Czy jedna noc to nie za mało? Moim zdaniem wystarczająco. Góry są naprawdę niezłym weryfikatorem ludzkich umiejętności. Powiem Wam, że nie czułem się specjalnie zmęczony fizycznie czy psychicznie po tym dniu, ale naprawdę bolały mnie stopy, nogi i barki. I jestem pewien, że bez całodniowego odpoczynku po następnych 6 godzinach marszu ten ból wpłynąłby zdecydowanie negatywnie na moją psychikę i mógłbym stać się wielce niezadowolonym góralem. A tak wiem, że muszę jeszcze popracować nad kondycją, wiem, że Agata to twarda zawodniczka, na którą mogę zawsze liczyć i że mój nowiutki plecak (pierwszy taki w życiu!) zdał swój egzamin na medal!

Teraz nie pozostaje mi nic innego jak polecić wyprawę w Karkonosze, bo to naprawdę piękne góry, oraz zacząć przygotowywać się do ataku na Holandię!

niedziela, 26 czerwca 2011

Te głupie czarne paski

 Często, gdy włączam telewizor dosłownie trafia mnie szlag. A od czego zapytacie? A od kastrowania filmów z ich oryginalnej formy. Chodzi oczywiście o wyświetlanie filmów panoramicznych w formacie 4:3, który posiadają jeszcze kineskopowe telewizory, aby pozbyć się „czarnych pasów” z dołu i z góry ekranu. Dzieje się to szczególnie na kanałach TVP, ale i inne telewizje nie są od tego wolne.







Ani lektor, ani słabsza jakość obrazu czy brak przestrzennego dźwięku nie wkurza mnie tak bardzo, jak cięcie filmowej materii. Powyższe zdjęcia dokładnie ilustrują jak wygląda to w „standardowym” wypadku. Zwyczajnie przycina film na bokach i zostawia tylko środkową część ekranu (w zależności od tego co akurat znajduje się w kadrze, czasem wycina się lewą, lub prawą część obrazu). Ale chciałbym pokazać, że czasem trzeba się dużo bardziej namęczyć, by przerobić film z 16:9 na 4:3. W filmiku poniżej porównuję dwie wersje filmu „Indiana Jones i ostatnia krucjata”.



Na pierwszy rzut oka różnica niby niewielka, ktoś mógłby nawet jej nie zauważyć, tak dobrze jest to zrobione!
W wersji 4:3 w momencie, gdy padają słowa „To co z niego zostało” widzimy twarz Indiany, później cięcie na twarz ojca, znów cięcie na twarz Indiany i znów twarz ojca. Czyli klasyczne dialogowe ujęcie / przeciwujęcie.
Ten sam moment w wersji panoramicznej prezentuje się zupełnie inaczej. Nie ma żadnych cięć, wszystko dzieje się w ramach jednego ujęcia!

Ludzie! Tego nawet nie można nazwać rzeźnictwem, to jest zamach na konstrukcje, rytm i kompozycję filmowego dzieła! Ot, przemontujmy go trochę, Spielberg na pewno się nie obrazi. Powód takiego postępowania w tym wypadku jest oczywisty. Gdyby zwyczajnie obciąć z filmu boki oglądalibyśmy kawałek ściany i słyszeli jedynie głosy bohaterów. Ten kto przerabiał film, naprawdę musiał się pogłówkować przy tej scenie. Ktoś może powiedzieć, że to nic wielkiego, że sensu sceny to nie zmienia, a ogląda się lepiej bo „całoekranowo”.

Jako kulturoznawca pozwolę się nie zgodzić i zabawię się teraz w małą interpretację tej sceny. Żeby w pełni zrozumieć to o czym pisze wypadałoby znać fabułę film, no ale kto nie zna przygód najsłynniejszego archeologa? (- Ja! Ja nie znam! - Rozstrzelać. Następny?).

Załóżmy, że oglądamy wersje pociachaną. Osoba, która będzie go analizować może wysunąć taki oto wniosek: "trzecia części przygód Indiany Jonesa skupiona jest bardziej na relacjach międzyludzkich niż poprzednie, czysto przygodowe, części. Przecież tu nie o chodzi szukanie św. Graala, tylko o „odnalezienie” ojca i odbudowanie z nim bliskich relacji. Dlatego to w całym filmie mamy tyle bliskich ujęć na twarze poszczególnych bohaterów, a mniej krajobrazów czy scen akcji. Jesteśmy blisko postaci, co sprzyja skupieniu się na emocjach i psychice, a nie tylko na efektownej przygodzie.”

I co? I g... uzik prawda! Wystarczy obejrzeć film, tak jak się powinno było to zrobić, by zobaczyć, że wcale tak wiele tych twarzy to nie ma. A przynajmniej nie zajmują całej powierzchni ekranu.

A znaczenie tej sceny jest nieco inne.
To pierwsze od wielu lat spotkanie ojca z synem. Nie żyli dotąd w przyjaźni i sprzeczają się co chwilę. Ten stan podkreślony jest „klasycznym” montażem ujęcie / przeciwujęcie. Raz racja syna, raz ojca, wrażenie konfliktu cały czas nam towarzyszy. Ale bohaterowie znajdują w końcu nić porozumienia. Jest nią oczywiście archeologia i chęć odnalezienia Graala. I to właśnie w tym pierwszym, i jak się okaże dość krótkim, momencie pojednania mamy ich cały czas obu na ekranie w jednym ujęciu. Tak reżyser pokazał jedność, jaka zapanowała w tej jednej chwili między ojcem a synem. Jak dla mnie jest to idealny przykład na to, że takie obcinanie filmu zubaża go nie tylko wizualnie, ale również treściowo!

Może mój wywód jest nieco karkołomny i te moja analizy są o kant pupy rozczaś, ale spróbujcie kiedyś obejrzeć np. „Władcę pierścieni” albo jakiś klasyczny western, najpierw w wersji panoramicznej, a później całoekranowej (VLC player Wam może przyciąć obraz). I zobaczycie jak zostaniecie okradzeni z przepięknych krajobrazów, szerokiego oglądu pola bitwy, czy choćby z ciekawie nakręconych dialogów.
A co dostaniecie w zamian? Możliwość sprawdzenia stanu uzębienia poszczególnych aktorów, ponieważ głównie widzieć będziecie ich wielkie, rozdziawione gęby.

Film jest wizualną całością i nie można od tak sobie psuć roboty, w którą zaangażowane byłe tyle osób. Przecież twórcy zdjęć do filmów to często prawdziwi i BARDZO dobrze opłacani artyści. Nie po to wkłada się tyle trudu i pieniędzy w stworzenie tych pięknych obrazów, byśmy potem byli pozbawieni owoców tej ciężkiej pracy.

Od dobrych paru lat nie da się już praktycznie kupić nie-panoramicznego telewizora, a zważywszy na to, że w zasadzie od lat siedemdziesiątych XX wieku filmy są wyłącznie panoramiczne, to takie TVP mogło by się w końcu opamiętać, pójść krok do przodu i puszczać filmy w ich oryginalnej formie.
Przecież stacja Ale kino! nadal chwali (a tak chwali!) się, że puszcza film w formacie 16:9 umieszczając przed seansem stosowną notkę!

Jak ja się ciesze, że ktoś wymyślił DVD! Tam zwykle filmy są w oryginalnym formacie (czego nie można było powiedzieć o VHS-ach, ale i przy DVD zdarzają się niechlubne wyjątki), a do tego mogę wybrać czy chce lektora czy napisy itp. Nobel dla tego pana/pani, bo też dzięki temu w Polsce zmienia się powoli kultura oglądania filmów!

PS. Oczywiście Amerykanie nie byliby sobą gdyby nie znaleźli jakiegoś sposobu na ten stan rzeczy, jak choćby standard SUPER 35, który pozwala na w miarę dowolne przycinanie filmu, ale to już zupełnie inna historia.
A dla tych którzy chcą się dowiedzieć czegoś więcej o formatach filmowych (bo jest ich od groma i sprawa wcale nie jest taka prosta) polecam tę stronkę: Widescreen.org
Z niej pochodzą zamieszczone przeze mnie zdjęcia.

wtorek, 21 czerwca 2011

Połączenie przyjemnego z... przyjemnym


The Offspring. Zdecydowanie mój ulubiony zespół z czasów szkoły średniej. Jeden z tych, do których będę czuł sentyment chyba już zawsze. I przy którym zawsze będę się dobrze bawił. Ale jest to też kapela, która najbardziej ciąży mi na sumieniu. A to z tego powodu, że ominąłem świetny koncert, który zagrali daaawno temu w Spodku. W czasach kiedy byłem prawdziwym fanem, gdy słuchało się ich na okrągło! Już nie pamiętam dlaczego postąpiłem tak głupio, ale pewnie chodziło o forsę (50zł! sic!), a poza tym byłem pewny, że skoro mają tak wielu fanów w naszym kraju, biorąc pod uwagę, jak wielu chłopców w naszej klasie lubiło zespół, byłem pewny, że jeszcze przyjadą. O jakże się myliłem. Przez te wszystkie lata ochota na koncert jednak mi nie przeszła, więc gdy dowiedziałem się, że zagrają, tu zaraz bliziutko, u naszych południowych sąsiadów, po postu oszalałem i kupiłem bilet. 
To ta pierwsza przyjemność... a druga? Mam zamiar wybrać się na koncert autostopem i pozwiedzać stolicę Czech. Co z tego wyjdzie nie wiem (np. nie mam towarzysza podróży, a że biletów już nie ma [SĄ, SĄ!!!] może być z tym problem). Jednak wiem jedno: choćbym miał dobiec do Pragi, na koncercie się pojawię!
A teraz rada dla was dzieci. Jeśli macie okazję zrobić coś fajnego, to róbcie to, a nie odkładajcie na później. Bo albo ominie was to zupełnie, albo zapłacicie za to trzy razy drożej!

La la lalala, la la lalala!

poniedziałek, 20 czerwca 2011

11.VI.2011 Industriada 2011

Jestem leniem. W tym poście wkleję tylko moje zdjęcia z rowerowej wyprawy po technologicznych zabytkach Śląska. Ale jest też inny powód. Jest ktoś, kto zrobił tą relację lepiej, ciekawiej i profesjonalniej, niż ja kiedykolwiek dał bym radę. Zapraszam na tą stronkę po wszystkie szczegóły: Industriada 2011.
W tym miejscu chciałbym podziękować Danielowi ze zorganizowanie całej imprezy. Dzięki chłopie! Było świetnie.

A ja z nim byłem, herbatę wypiłem.
Na Hey-u nie byłem, bo się wcześniej zmyłem!















 Popatrzcie na nią ^. Czyż ta lokomotywa nie ma przyjemnej mordki? I te wieeelkie oczy!




A to prawdziwa ślicznotka, nie uważacie?

piątek, 27 maja 2011

TOP 3

Najgorszych piosenek jakie zdarzyło mi się słyszeć ostatnimi czasy.

Tylko TOP 3 gdyż ludzkie ucho i umysł nie powinny mieć styczności z ani jednym z tych dzieł. A co dopiero z większą ich ilością.

Miejsce 3
Agnieszka Chylińska - Nie mogę cię zapomnieć



Chcę, chcę, chcę o tym zapomnieć! Wszyscy to znamy, to już polska klasyka (aaa!!!), ale nie mogłem nie uwzględnić tego utworu. Jest od początku do końca jednym wielkim barachłem. A ten teledysk? Gorszego kiczu i tandety już się wymyślić nie dało? I ten prysznic. AAA!!! Powiedzmy sobie szczerze. Chylińska nie dostałaby się nawet do eliminacji You Can Dance z tym co tu pokazuje. Gdyby nie fakt, że mam miłe wspomnienia dotyczące tej piosenki i wycieczki do Żywca... to byłby chyba numer 1. Albo nie. Pozostałe miejsca są naprawdę gorsze!

Miejsce 2
DJ Bobo - Vampires are alive



To jest piosenka, którą wstyd byłoby mi śpiewać w domowym zaciszu, a co dopiero w miejscu publiczny. A gdybym był autorem słów do niej to chyba wyjechałbym do Tybetu i zaszył się w jakieś jaskini i wiódł życie pustelnika. I nigdy nie pokazał się już na oczy żadnemu człowiekowi. "Wampiry żyją"?! Co to ma być? Ruch wyzwolenia mniejszości wampirskich? Powstanie tej piosenki tłumaczę sobie tylko i wyłącznie chęcią podpięcia się do sagi "Zmierzch", która stawała się właśnie mega popularna. Kurde... nawet jak na standardy Eurowizyjne ta piosenka wybija się swoją beznadziejnością.

Miejsce 1
Rebecca Black - Friday



Proszę, proszę, proszę niech to... ta... ten... okaże się zwyczajnym żartem znudzonych piosenkopisarzy! I Chylińska i Bobo spokojnie zasłużyli sobie na zaszczytne miejsce 1, ale gdy usłyszałem ten... to... tego... no, brak mi słów, by opisać grozę jaką odczuwam słuchając tego... tej...
Nigdy więcej nie kliknę w link, który podrzuca mi wszechwładny Youtube!
I zwrócicie uwagę na ilość wyświetleń (o ja cie nie mogę!), ale zobaczcie też ile jest kliknięć w "nie lubię"! Czegoś takiego dawno nie widziałem (a może i nigdy). I zablokowano komentarze. No to już o czymś świadczy. Ufff może ten świat nie schodzi tak całkiem na psy. Chociaż nie ta... no niech będzie... piosenka, ma pewną wartość edukacyjną. Możecie się z niej dowiedzieć, że po piątku następuje sobota, a później... TAK niedziela. +100 do edukacji młodzieży!

Ja naprawdę doceniam wysiłek jaki wkłada się w jakąkolwiek twórczość. Najlepiej krytykować a samemu nic nie robić, prawda? Dlatego zawsze staram się nie wyśmiewać i podchodzić do wszystkiego z rezerwą. Ja rozumiem, że są różne gusta, różne style, których być może nie rozumiem itp. itd. etc. Ale przecież muszą istnieć jakieś granice!

Wybaczcie, że Was torturowałem. Oby nigdy więcej.

wtorek, 24 maja 2011

22.V.2011 Nikiszowiec + pół Katowic przy okazji

Jako że prognozy pogody zapowiadały niesamowite upały w niedzielę, trzeba było jakoś to wykorzystać. Postanowiłem zrobić sobie rowerową wycieczkę. Dzięki Roweroholikowi wybrałem miejsce, a dzięki Agacie nie była to wyprawa samotnicza.

Plan był prosty: wyruszamy spod żyrafy w Chorzowie i śmigamy na Nikiszowiec. Jednak dzięki mojej magicznej mapce i mojej wrodzonej umiejętności odczytywania jej symboli zrobiliśmy „parę” kilometrów nadprogramowo, odwiedzając przy okazji Janów i dojeżdżając na granicę stanu Katowice ze stanem Mysłowice. Tłumaczę to sobie naszą obopólna tęsknotą za zespołem Myslowitz, którego koncert na tegorocznych Katowickich Juwenaliach został przez nas opuszczony. Chlip (no ja to może miałem takie małe chlip). Musieliśmy uczcić to wydarzenie zdjęciem.



Jeszcze jedno spojrzenie na mapę i już po chwili dojechaliśmy na miejsce. Wheeeee! Najpierw przystanek na schodach apteki, by uzupełnić płyny, dostarczyć organizmowi protein i węglowodanów, oraz żeby odpocząć i pogadać.

Autor: Gator


Później już tradycyjne zwiedzanie połączone z pstrykaniem fot.




Autor: Gator

Autor: Gator

Autor: Gator


A oto poczta na Nikiszowcu w wykonaniu kanona



oraz w wykonaniu Agaty



Więcej jej malunków znajdziecie w tej oto galerii. Zapraszam!

Powrót odbył się już bez komplikacji i zgonie z planem, pod drodze zahaczyliśmy o park na Trzech Stawach. Po odwiezieniu Agaty do domu udałem się jeszcze na krótki rekonesans Żabich dołów na spotkanie ze znajomymi: Martą i Pawłem.



Gdy przygotowywałem się do pokonania wiaduktu na Karbiu, minęły mnie pędzące wozy strażackie, a gdy już osiągnąłem szczyt owego wiaduktu, moim oczom ukazał się taki oto widok:




Nadal nie wiem co i gdzie się hajczyło, ale przyznacie, że "chmurka" zacna.

I tak oto minął rowerowy dzień. I wiedziałem, że było to dobre.