czwartek, 21 kwietnia 2011

TOP 5


Najlepszych, najciekawszych i najśmieszniejszych scen erotycznych w filmie wg pykmana

Miejsce Piąte

Rozpoczynam od sceny erotycznej, której w filmie... nie ma! A jednak ten fragment filmu Przeminęło z wiatrem z 1939 roku robi naprawdę piorunujące wrażenie. Jeśli się nad tym zastanowić to samo pokazanie momentów nie jest tu w ogóle potrzebne. Co prawda, aby zrozumieć wszystkie niuanse tej sceny wypada znać cały film (ale któż go nie zna? Niech się lepiej nie przyznaje), ale tak naprawdę wszystko jest jasne. Aby zrobić intrygującą, pełną napięcia scenę erotyczną wystarczy pokazać to co się dzieje Przed i reakcję już Po, by wiedzieć, że W Trakcie musiało być gorrrrrąco. A ileż miejsca zostaje dla wyobraźni! Cudo. Butler na prezydenta! Przyznajcie się dziewczęta, każda z Was chciałaby przeżyć coś takiego choć raz!


Gone with the Wind. Rhett carrying Scarlett up...

Miejsce Czwarte

Erotyka to przecież nie tylko seks, prawda? Czasem wystarczy tylko zmysłowy taniec i już wiadomo, że noc nie zakończy się spokojnym snem. Taniec, który prezentuje dziewczyna głównego bohatera Martwego Zła 2 (z 1987 roku) jest zaiste niezwykle poruszający! A sama dziewczyna... klasa laseczka! Któż oparłby się jej wdziękom?

Swoją drogą film ten pokazuje dokładnie podejście Amerykańskich filmowców do tworzenia ruchomych obrazów. Jak nietrudno się domyślić opisywany film jest sequelem powstałego w 1981 roku filmu "Martwe zło". Był to film niszowy, naprawdę niskobudżetowy i jako taki nie poddający się żadnym restrykcją czy regułom. Jest brutalny, obrzydliwy, a do tego zawiera pewną dawkę golizny, ze sceną gwałtu dokonywanego przez drzewo na jednej z bohaterek na czele (tak, zgwałcona przez drzewo. Dobrze przeczytaliście).

Martwe Zło 2 nadal jest brutalne i obrzydliwe, ale próżno szukać tu gołych cycków. Film jest wyraźnie robiony z myślą, by faktycznie zostać wyświetlanym w kinach, a nie tylko na tajnych pokazach u napalonych studentów. Tak więc flaki i odcięte głowy są OK. Ale już nagie ciała są Be. Tak to wygląda w Ameryce. I jest to o tyle dziwne, że akurat lata osiemdziesiąte były dość frywolne, a cięty język i bohaterowie zaliczający panienki na lewo i prawo byli czymś normalnym (z podobną sytuacją mamy do czynienia w przypadku dwóch pierwszych części "Terminatora"), ale jeśli chciałeś mieć odpowiednią klasyfikację wiekową filmu, musiałeś wyciąć cycki. Obecnie, pomimo sporej popularności komedyjek w stylu „Wiecznego studenta” (które to filmy są często direct-to-dvd), nadal, aby w Ameryce zrobić kasowy film z gołymi babami, trzeba mieć... jaja.

Ale wróćmy do meritum. Zapraszam na show! Groovie!



Miejsce Trzecie

Oh Chel... Droga do Eldorado, animacja DreamWorksa z roku 2000 zawiera, wg mnie, najostrzejszą i najbardziej bezpośrednią scenę erotyczną jaka znalazła się w filmie skierowanym do dzieci (bo w animacjach dla dorosłych bywało znacznie ostrzej). I do tego główna bohaterka! Mniam. Nie jest to może pierwsza laseczka animacji, wszak większość bohaterek Disney'a jest wielce urodziwa, ale rzadko zdarza się postać tak jawnie emanująca seksem jak tutaj. W filmach Disney'a bohaterki (nawet tak roznegliżowane jak Mała Syrenka) zawsze są bardziej słodkie i klasycznie piękne niż wyzywające. Chel to co innego. Zresztą spójrzcie na nią! Ten strój (a raczej jego brak), te biodra, te nogi, te plecy, te włosy, te usta. To ostra dziewczynka, na której widok ma ślinić się męski ród. I tyle! Wyuzdaniem mogą się z nią równać tylko bohaterki starych kreskówek Warner Brothers czy ewentualnie Jessica Rabbit z „Kto wrobił królika Rogera”. Ale jeśli o mnie chodzi Chel jest bezkonkurencyjna.
(Bądźcie cierpliwi i oglądajcie bez przerwy, bo po pierwszych pieszczotach następuje zmiana dekoracji, by powrócić do bohaterów i zakończyć wielkim finałem... "Że mam fart") 



Miejsce Drugie

Nareszcie będą momenty! Nareszcie seks! Koleś, tytuł posta to najlepsze sceny erotyczne, a ty dajesz jakiś shit. Ale ta gorąca scena z filmu Z drugiej strony (2005) również daleka jest od zwyczajności. Tym razem jednak trzeba streścić choćby pobieżnie fabułę filmu, by zrozumieć o co ho. Głównymi bohaterami filmu są Meryl i Nick. Ta pierwsza właśnie wróciła z pogrzebu ojca, a co więcej była świadkiem śmiertelnego wypadku, więc nie dziwota, że jej myśli koncentrują się głównie na temacie śmierci. Jest również ilustratorką i malarką, więc wszystkie jej wizje przyjmują postać kreskówkowych animacji (już choćby dla nich warto obejrzeć ten film!).
Myśli Nicka również koncentrują się na śmierci, a to z tego powodu, że właśnie dowiedział się, że ma raka. Jest fotoreporterem, który ostatnimi czasy spędzą większość czasu na przeglądaniu internetu i szukania informacji o swojej chorobie. Dlatego jego wizje przyjmują postać zdjęć lub artykułów/animacji.
Drogi Meryl i Nicka splotą się ze sobą i, jak to często bywa wśród dorosłych ludzi (ale mnie się wydaje, że to nieprawda), trafiają w końcu do łóżka. Początkowo wszystko idzie opornie i sztywno, ale z biegiem czasu... Jeśli o mnie chodzi, to nie spotkałem wcześniej w kinie seksu pokazanego w sposób tak terapeutyczny i uzdrawiający! Coś pięknego. I zupełnie naturalnego. Seks is grejt!


Miejsce (tam dam dam dam) Pierwsze!

Poszukiwacze zaginionej Arki zawierają moją ulubioną scenę erotyczną. Wszystko jest tu na miejscu i zrobione tak, by maksymalnie przykuć uwagę. Ta scena pojawia się w idealnym momencie i jest idealnym przerywnikiem dla ciągu nieustających scen akcji.
A bohaterowie i ich zachowanie! Wszystko co do tej pory zaszło między dwojgiem „kochanków” zostaje skumulowane i jednocześnie ostatecznie rozwiązane. Niby tylko gadają, tylko się przekomarzają, a ogląda się to tak samo dobrze jak sceny akcji. Majstersztyk!
(Przegrałem z systemem. By zobaczyć scenę, o którą chodzi kliknijcie w okolice 0:02:35 minuty)




Mój TOP może wydawać się nieco dziwny i rozczarowujący, ale ja po prostu lubię oryginalnie pokazaną intymną sferę życia. W kinie mamy seksu od groma, ale w większości wypadków (szczególnie w kinie made in USA) z wyidealizowaną jego formą. Wszystko zawsze piękne, guziczki rozpinające się same i z satysfakcją gwarantowaną. A przecież w prawdziwym życiu nie kochamy się z „dziesięciu ujęć kamery”, a gdy popatrzeć na „momenty” z zewnątrz, to okazuje się, że jest to dość prosta i co tu ukrywać dość zabawna czynność, a przecież naszego seksu powszedniego nie oddalibyśmy za żadną, choćby najostrzejszą, scenę filmową. I co z tego, że raczej nie dogonimy ideału. Fuck it!

Ps. Jak ja nie cierpię słowa seks, a tym bardziej sex. Zdecydowanie bardziej wolę się z kimś kochać, bo takie wyrażenie zawiera w sobie od razu bliskość uczuciową, a nie tylko fizyczną. Ale to również nie jest do końca dobre określenie. Z wiadomych przyczyn. Ludzie czy my w Polsce nie możemy mieć własnego, osobnego, normalnego słowa? Bo albo wielkie uwznioślenie, albo zagraniczny wyraz, albo wulgaryzm. Więc albo myślimy „o tym” jako o świętości lub z drugiej strony jako o czymś szatańskim czy czysto fizjologicznym. Nie ma mocnych. Seks to seks i już.
Mokrych snów życzę!

czwartek, 14 kwietnia 2011

Czytałeś Biblię...?


Zebrało mi się na przyciężkawy temat, ale co zrobić? Pamiętam jeszcze słowa mojego księdza, który uczył mnie religii w szkole średniej. Powiedział coś takiego „przeczytajcie kiedyś Biblię. Pierwszy raz jak zwykłą książkę; przygodową, sensacyjna, a może nawet i science-fiction. Drugi raz czytajcie i uwierzcie w to co jest tam napisane”. Więc obiecałem sobie, że to kiedyś to zrobię. I słowa dotrzymałem. Od tego momentu minęło już sporo czasu, ale nadal nachodzą mnie różnego rodzaju przemyślenia na temat tej lektury, z którymi teraz podzielę się ze światem.
Biblia czyli Stary i Nowy Testament jest podstawą na jakiej opiera się wiara katolicka, więc nawet pomijając to co często myśli się o kościele jako instytucji, lektura samej Biblii powinna zbliżać do prawdziwej wiary. U mnie niestety stało się odwrotnie, jestem jeszcze bardziej niepewny niż byłem. Pomimo tego, że ogólnie treść Księgi była mi znana (z kościoła, filmów, książek, wierszy, spektakli), tak dopiero przeczytanie „oryginału” spowodowało, że zacząłem wątpić. W zasadzie sprawa jest prosta i zasadza się na dwóch elementach. Pierwszy to niewspółmierność Starego Testamentu do Nowego, a drugi to różnica w tym co nakazuje Bóg, a tym jak działa Kościół.
Bóg Mojżesza, a Jezus. Jak to możliwe, że są jednością. Ten pierwszy jest okrutny, mściwy, karze śmiercią nieposłuszeństwo, brak mu wyrozumiałości. Zabija pierworodnych narodu egipskiego po to tylko, by pokazać swą ostateczną potęgę, a później topi całą resztę w Morzu Czerwonym. Jest bogiem nieosiągalnym i dalekim, przyjmuje postać ognistego krzewu, ale nie próbuj patrzeć w jego stronę, bo niechybnie umrzesz. Wybiera królów, którzy mają poprowadzić lud wybrany do ziemi obiecane, co w zasadzie sprowadza się do tego, że wybiera mężnych wojowników, którzy mieczem wywalczą swoje, by później przykładnie ich ukarać, gdy zejdą z obranej ścieżki. Jest bogiem, który mówi przez proroków, ale też od czasu do czasu zrobi spektakularny cud, by i reszta ludzi nie miała wątpliwości kto tu rządzi. Tworzy całą siatkę zakazów i lubi krwawe ofiary ze zwierząt (no dobra, i roślin). Ludzie w Niego wierzący gotowi są zabić swego jedynego syna, by spełnić jego wolę.
Jezus natomiast to Bóg realny i cielesny, przebywający pośród ludzi, cierpliwie ich uczący, nieskory do gniewu i przebaczający. Walczący z fanatyzmem religijnym. To w końcu Jezus jadał z grzesznikami w szabat, czyli mówiąc krótko, sam grzeszył przeciw Boskim naukom. Bóg Starotestamentowy wyniszcza mieszkańców dwóch miast tylko dlatego, że uprawiali seks pozamałżeński w różnych konfiguracjach i zamienia żonę jedynego sprawiedliwego w słup soli, bo była ciekawska. Jak do niego porównać Jezusa, który pochyla się nad nierządnicą i ratuje jej życie? Mogę się założyć, że nawet gdyby spotkał On na swojej drodze geja, nie potępiłby go z marszu. Ale czy nie próbowałby go uleczyć? Tego nie wiem. Zresztą jeśli już o tym wspominam, to cuda Jezusa są małe, ciche i sam zainteresowany wolałby, aby nikt się o nich nie dowiedział. Gdzie tam uzdrowienie ślepca lub nawet wskrzeszenia Łazarza do manny z nieba, słupa ognia czy przemiany wody w Nilu w krew? Jezus nakarmił ludzi dlatego, że chcieli Go słuchać, a nie dlatego, że szli z jego imieniem na ustach przez morderczą pustynię. Jak porównać Jezusa, który wybacza Judaszowi zdradę, do Jehowy, który wyrzuca pierwszych ludzi z Raju, bo Go nie posłuchali, a później dozwala na pierwsze morderstwo i to do tego bratobójcze. No tak przecież w czasach Abla i Kaina miał tylu innych ludzi na głowie, że akurat spojrzał w inną stronę. A, że niby wolna wola, tak? Spoko, ale skoro tak, to czemu zaraz po dokonaniu tego czynu naznacza Kaina tak aby każdy mógł go rozpoznać (podobno na czole!). Fajna wolna wola. Zresztą zakazów i nakazów natrzaskał ten Bóg od groma. A co robi Jezus? „Nowe przykazanie daję wam, abyście się wzajemnie miłowali”. Delikatna różnice w porównaniu z naukami ojca, z których wykonaniem mieli problemy uczeni w piśmie.
Jezus jest z zawodu cieślą, ale nie mamy choćby najmniejszego przykładu na to jak wygląda zrobione przez niego krzesło. A Bóg żydowski daje dokładne plany budowy świątyń (lepsze niż w CAD-dzie!), opisuje dokładnie jak mają wyglądać pomieszczenia, kielichy, a nawet iluśtam ramienne świeczniki! Ja wiem, że Bóg to architekt, ale bez przesady prawda? Nie chcę boga, który zajmuje się takimi pierdołami, a nie swoimi wyznawcami.
Zastanawiając się nad tym pomyślałem, że może Jehowa dopiero w momencie, w którym przyjął ludzką postać naprawdę poznał ludzi, poczuł ich słabości i ograniczenia i dlatego zmienił swoje postępowanie. Oznaczałoby to jednak, że nie był wszechwiedzący, wszechpotężny i wszechczujący, a to, o ile się nie mylę, oznacza herezję, więc nie jest dobrą interpretacją. Aż się dziwię, że hierarchowie kościoła jeszcze nie zrezygnowali całkowicie ze Starego Testamentu na rzecz znacznie spójniejszego i przystępnego Nowego. Ale strach zawsze działa lepiej niż miłość, więc w sumie czemu się dziwić.
I tak właśnie przystępujemy do drugiej części moich rozważań, czyli nieprzestrzegania Boskich praw przez kościół. I to tych najbardziej podstawowych. Tak jak Kościół nie chce radykalnie odciąć się od Starego Testamentu, tak w wielu innych aspektach nie ma najmniejszych skrupułów, by upraszczać gdzie się tylko da, byle wiernych nie odrzucały zbyt sztywne zasady. Najprostszym przykładem to kult Maryi, świętych i ich obrazów, czy różnych symboli itp. A przecież pierwsze przykazanie brzmi: „Nie będziesz miał Bogów cudzych przede mną”!
I Jehowa i Jezus wyraźnie zakazują zwracania się do kogokolwiek poza sobą. Nawet do aniołów. To podstawa. Jehowa straszliwie karze czcicieli złotego cielca, ale Kościół zachęca wręcz byśmy klękali przed Madonną Częstochowską, przed krzyżem, a i nie ma nic przeciw temu byśmy oddawali pokłon przed betonowymi posągami Papieża Polaka, lub modlili się do jego zdjęcia. Co, z drugiej strony, nie przeszkadza gromić z ambony niebezpiecznych zabobonów, takich jak czerwona bielizna na studniówkę czy reklamowaniu regionu świętokrzyskiego poprzez postać wiedźmy (a fe!). Wytłumaczenie jest proste. Skoro nikt nie wie jak wygląda Bóg, to trudniej w niego wierzyć i go wychwalać, a więc dajmy wiernym namiastkę, z którą będą się mogli łatwo utożsamić i cóż z tego, że jest to w całkowitej sprzeczności z Boską nauką?
Dalej święci i patroni (oraz magiczne części ich ciał). Temat rzeka, ale jedną z moich ulubionych świętych jest Joanna d'Arc. Rycerz, który na sumieniu musi mieć wiele istnień ludzkich (Piąte. Nie zabijaj), ale ważne, że walczyła z innowiercami (Bóg niby ten sam u angoli, ale że myślą inaczej?), miała widzenie oraz byłą dziewicą. Jazda na świętą. Zostać świętym, a co za tym idzie zbawionym na 100%, może chyba faktycznie każdy, nawet Hannibal Lecter, gdyby się tylko trochę postarał. Zmyjemy twoje grzechy, nie bój nic.
O takich oczywistościach wykorzystania religii do celów komercyjnych, jak krucjaty i inkwizycja nawet nie będę wspominał.
Pokażcie mi fragment Nowego Testamentu gdzie Jezus nakazuje swoim wyznawcą budować świątynie (sam by zbudował jedną w trzy dni, ale to w sercach ludzi), chodzić do spowiedzi, jeść jego ciało. A swoim kapłanom nakazał celibat i ustanowił skomplikowaną hierarchię? Z tego co pamiętam to wysłał apostołów do nas, a nie odwrotnie i mieli odpuszczać grzechy tym, którym się to należało. Nie przypominał sobie by rzekł: "Zbudujecie takie małe domki, do których będą co miesiąc przychodzić moi wyznawcy i opowiadać wam o tym co nabroili, bo jak nie to nie będą mogli mnie zjeść". Ale może to ja nieuważnie czytałem? A że symbole i rytuały to podstawa wiary i jedna z najbardziej przyciągających do niej elementów, z którego nie można zrezygnować, więc i Kościół nie zrezygnował. Naprawdę wierzę, że można się zatracić np. podczas czuwania przy grobie Jezusa lub przy śpiewaniu psalmów. Ale tak samo można się zatracić w afrykańskich tańcach plemiennych. Ale i tak najsprytniejszą rzeczą ustanowioną przez Kościół jest chrzest. Tak, rodzisz się, doznajesz objawienia i koniec z tobą, nie masz już wyjścia, zostałeś naznaczony do końca życia. A przypomnę tylko, że Jezus nie był bynajmniej noworodkiem, kiedy przyjął ten sakrament.
Ehhh gdyby nie pierwsza część mojego tekstu, to wybrałbym jakaś religię opierającą się tylko i wyłącznie na Biblii, na przykład zostałbym Świadkiem Jehowy, ale ta niewspółmierność Jedynego Boga mnie nie przekonuje. I nadal jestem pełen wątpliwości. Chyba, tak jak mówił mój ksiądz, muszę przeczytać Biblię jeszcze raz...

Ps. „- Czytałeś Biblię? - Nie poczekam aż sfilmują”. Zauważyliście, że jako przysłowie / dowcip to „zdanie” ma nawet swoją siłę, ale jest kompletnie niezgodne z prawdą. Co jak co, ale nie ma świecie książki, która byłaby częściej ekranizowana niż Biblia. Nieaktualnym przysłowiom mówimy nie!

niedziela, 3 kwietnia 2011

Ostatnie zdanie czyli rzecz o Hazardziście.

Czy jedno zdanie może zmienić nasz sposób postrzegania. Czy jedno zdanie potrafi odmienić zupełnie sens jakiegoś wydarzenia? W prawdziwym życiu pewnie jest to dość rzadkie i trudne w osiągnięciu zjawisko, ale w filmie zdarza się tak nie raz nie dwa. „Hazardzista” (Owning Mahowny) film w reżyserii Richarda Kwietniewskiego z 2003 roku to właśnie taki film. Jak łatwo się domyślić jest to opowieść o pewnym hazardziście Danie Mahowny, a w zasadzie o nałogu, w który wpadł przez swoje hobby.
Ten film jest nudny jak flaki w starym oleju, bohater jest tak przeciętny, zwyczajny i w niczym się nie wyróżniający, że aż czujemy pewne zakłopotanie oglądając go i zastanawiając się czy i my w naszym życiu nie jesteśmy podobni do tej chodzącej i mówiącej flegmy. Ma on nudną prace w banku, zwyczajną ukochaną, nudną jak on sam, i zwyczajnych kolegów. Rytm filmu przypomina kołysankę puszczona na wolnych obrotach. Ale nasz bohater jest przecież hazardzistą, co nie wróży mu niczego przyjemnego.
W tym filmie znajdziemy wszelkie elementy potrzebne, by stworzyć pasjonujący film akcji lub nawet thriller. Uzależniony bohater (czyli różne świństewka i zboczenia, które robi), przekręt bankowy (czyli działania na krawędzi ryzyka, włamy do systemów komputerowych, zadziwiające fałszerstwa, bliskość wykrycia, napięcie i suspens), policyjne śledztwo (czyli charyzmatyczni gliniarze, podchody z podejrzanym, drobiazgowe poszukiwania śladów, pościgi a może i nawet strzelaniny) oraz hazard (czyli te rozdania, te ryzyko, te emocje, gdy karta idzie i gdy nie idzie; nieuczciwi krupierzy, mafia, szef kasyna, który chce zniszczyć swego klienta) .
Tyle, że nie ten film. Bohater „Hazardzisty” ukrywa swój nałóg tak głęboko jak się da (mimo że wszyscy wiedzą, że lubi pójść do kasyna), jest facetem w zdecydowanie średnim wieku i z brzuszkiem, który nie potrafi się nawet porządnie wkurzyć! Ludzie on nawet odsyła przysłaną mu przez właściciela kasyna dziwkę. Wynaturzenia nałogowca? Zapomnijcie.
Gwarantuję wam, że takiego przekrętu bankowego jeszcze w kinie nie widzieliście! Facet nie musi się nigdzie włamywać, łamać systemów zabezpieczeń, kraść tajnych kodów i tym podobnych rzeczy. Jeden podpis, lipne zlecenie, znajomość branży bankowej, zaufanie jakim darzą go szefowie (bo nasz bohater odniósł w pracy sukces i wiele mu wolno) i to wystarczy, by zrobić wielomilionowy przekręt.
Śledztwo? Toczy się wolno, bez spektakularnych akcji, dobrego-złego gliny, jest żmudne, trudne i tak, tak nudnie.
Pasjonujący hazard? Nudniej pokazanego blichtru kasyn chyba w kinie nie znajdziecie. To nie Bond, by stawką były losy świata. My tak naprawdę nawet nie wiemy dlaczego Mahowny gra! Widzimy, że jest uzależniony, ale jak tak mają wyglądać ludzie chorzy, to chyba my wszyscy jesteśmy nałogowcami. Magia kasyna? Patrząc na to wole zająć się czymś bardziej pasjonującym np. wyszywaniem. Będzie tak samo ciekawie, a zapewne bezpieczniej. Głównej postaci praktycznie przez cały film nie schodzi z twarzy wyraz kompletnej obojętności. Wydaje się również że nie obchodzą go pieniądze, nie gra żeby się specjalnie wzbogacić. Tylko szef kasyna zdaje się spełniać nasze oczekiwania, ale to tylko pierwsze wrażenie. Nie jest ani zupełnie zły ani specjalnie sympatyczny, ale przynajmniej na niego patrzymy z pewną uwagą.
Film sobie leci i leci, my się niczym kompletnie nie przejmujemy, a już na pewno nie losami bohaterów na ekranie (no może trochę nam szkoda partnerki bohatera, bo mimo wszystko fajna kobitka), ziewamy co jakiś czas i czekamy finału (?). No jeśli ktoś do niego w ogóle dotrwa. I właśnie wtedy, pod sam koniec filmu, bohater wypowiada pewne słowa (a raczej odpowiada na pytanie) i nagle uderza w nas jakiś niepokój, zastanawiamy się czy się nie przesłyszeliśmy. Wszystkie wydarzenia w filmie zaczynają nabierać sensu. Nagle zaczynamy doceniać genialną kreację Philipa Seymoura Hoffmana, w roli zwyczajnego Mahownego. Zaczynamy się zastanawiać czym może być i jak się objawiać prawdziwe uzależnienie. Nagle film zaczyna być spójny i okazuję się, że tylko taka poetyka i rytm są na miejscu. Oczywiście miejcie na uwadze to co napisałem wcześniej...nie wypieram się tego. Zakończenie nie jest jakimś mega twistem, nie pojawią się kosmici ani nic w tym rodzaju. Twist jest tak samo zwyczajny jak cały film, to nie „Szósty zmysł” czy „Podejrzani”. A jednak ma ono swoją siłę i sprawa, że już nie chcemy wejść na Filmweba.pl i z satysfakcją wystawić filmowi ocenę 1. W zamian tego, może najdzie nas chwila refleksji! Film jest prawdziwą odtrutką na kolorowe bajeczki z Hollywoodu.
A jak brzmi to ostatnie zdanie? Tego oczywiście wam nie powiem, bo zepsułbym cały efekt. Pomęczcie się sami przez pierwsze sto minut!