Z okazji emisji na TVP2 (06.III.2011) filmu „Indiana Jones i królestwo kryształowej czaszki” postanowiłem napisać co nieco o tej kontrowersyjnej części przygód najbardziej znanego archeologa, bo chociaż jestem facetem, kocham Indiane miłością prawdziwą i szczerą.
„Królestwo” nie jest najlepszą częścią serii, to mówię od razu, ale mimo to uważam go za kawał porządnego kina przygodowego.
Wybaczcie, że wywód będzie nieco chaotyczny, ale o prawdziwej miłości nie da się pisać na zimno.
Spielberg, podobnie jak przy kręceniu „Świątyni zagłady” popełnił jeden błąd: zbytnio zaufał Lucasowi i nakręcił film w taki sposób, jaki chciał tego twórca „Gwiezdnych wojen”.
Z grubej rury: wybaczyłem kosmitów, gdy tylko zobaczyłem w finale filmu wygląd ich pojazdu. No ludzie, toż to przecież prawdziwy latający spodek, wywiedziony bezpośrednio z klasycznych filmów s-f (lub ew. z filmu „Marsjanie atakują” Burtona). Bardziej stereotypowy już być nie mógł.
I tu pojawia się właśnie problem. Bez znajomości kontekstu, do którego odnosi się film, można naprawdę zgrzytać zębami patrząc na to co dzieje się na ekranie. Jest to moim zdaniem druga najpoważniejsza wada filmu. Poprzednie części sagi również odwoływały się do poetyki kina sprzed lat, ale można je było spokojnie oglądać będąc całkowicie nieświadomym tego faktu. Filmy broniły się same i nie trzeba było wiedzieć, że są jakimkolwiek pastiszem. W czwartej części to już niestety nie przejdzie. Zmieniła się właśnie podejście do nowych przygód archeologa.
Jeśli wcześniej filmy te odwoływały się same do siebie, czyli kino przygodowe do kina przygodowego, tak teraz kino przygodowe odwołuje się bezpośrednio do kina s-f.
Jest to jednak zgodne z okresem, w którym dzieje się sam film, czyli z latami pięćdziesiątymi. Indiana się zestarzał, wróg się zmienił, tak samo jak i cel wyprawy. A lata pięćdziesiąte w kinie klasy „B” należały do tandetnych filmów s-f i strachu przed komunistami (i zagrożeniem atomowym), co często łączyło się w jedno jako, że przybysze z Marsa uosabiali najeźdźców zza żelaznej kurtyny. I to jest bezpośrednio przeniesione na ekran. Może nawet zbyt bezpośrednio.
Aaaa i jeszcze był Tarzan. Tak chodzi mi o niesławna scenę pośród lian.
To wszystkie elementy składają się na nowego Indianę. Trzeba na niego patrzeć tak jak na to zasługuje czyli z przymrużeniem oka. Oglądanie go na klęczkach i przez pryzmat własnych oczekiwań nie przyniesie niczego dobrego.
Jest jednak element, który w tym filmie wkurzył mnie niesamowicie i czego nie potrafię wybaczyć Spielbergowi (tak to ta pierwsza najpoważniejsza wada :)). Komputerowe zwierzątka. GRRRRR! Steven był jednym z ostatnich wielkich twórców kina efekciarskiego, który potrafił dozować CGI efekty, robić tak by ich nie było widać! A tu co? Komputerowe pieski preriowe, komputerowe małpki, komputerowe mrówki! 0 realizmu! Gdzie im tam do małpki z „Poszukiwaczy” czy robali ze „Świątyni”. To po postu porażka. Steeeeeeeven why?????? No i zakończenie filmu, było jakieś takie zwykłe. Miasto w dżungli, jakieś przekładnie, otwieranie tajnych przejść itp. banały. No i śmierć głównego czarnego charakteru... taka mało efektowna. I scena z bombom atomową. I nie wykorzystana postać Marion. I artefakt, który wszyscy mamy gdzieś (tak samo jak kamienie Sankhary z drugiej części) . I... mógłbym jeszcze wymieniać, ale nie widzę potrzeby. Film spokojnie broni się scenami akcji, humorem i Harrisonem Fordem. Pięć minut wystarczyło abym przyzwyczaił się do starej i zmęczonej twarzy aktora. On JEST Indianą i nic tego nie zmieni, chłopak pokazuje, że nadal daję radę.
Cudowna scena pokazująca bohatera po raz pierwszy (ten cień!), lepsza nawet niż introdukcja w „Poszukiwaczach”. Scena na motorze, scena w dżungli, scena w magazynie. Świetne kino akcji. A zakończenie z kapeluszem? MAJSTERSZTYK! No i cudowna, prześliczna Cate Blanchett (a co mnie obchodzi jej akcent)!
Indiana Jones i królestwo kryształowej czaszki to sama śmietanka współczesnych, ale klasycznych filmów przygodowych! I basta.