poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Bezt autostop EVAH!

Moim największym podróżniczym marzeniem zawsze było ujrzenie dworca PKP w Bolesławcu. Jako że właśnie wymyśliłem sobie nowe hobby autostopowanie, postanowiłem połączyć jedno z drugim. Wyprawa wydawała się trudna i pełna niebezpieczeństw, dlatego zacząłem szukać towarzysza. Namówienie największego miłośnika kolei i środków komunikacji publicznej w ogólności jakiego znam (a być może i jakiego wydała ta Ziemia) nie było trudne. Wraz z Roweroholikiem odliczaliśmy już sekundy do naszej podróży życia.

Dzień wyjazdu uraczył mnie wspaniałym widokiem rzęsistego deszczu. I bardzo dobrze. Deszcz jest bardzo ważny, dzięki niemu rosną drzewka i kwiatki, nie ma suszy, a w tv zawsze można pokazać kilka podtopionych domów, zaraz po informacji o tym co jadł na śniadanie premier i w co była ubrana Doda na rozdaniu Buraka Mikrofonu ©. No i jak to polskie lato bez deszczu? Nie może być!

Pierwszym przystankiem była stacja benzynowa w Rudzie Śląskiej, znajdująca się tuż obok autostrady A4. Deszcz padał. Pierwsze przemoczenie butów, gdy szukaliśmy dziury w płocie, by trafić na teren stacji. A później już tylko napisanie wyrazu WROCŁAW na kartonie i czekanie na okazję. Ta nadarzyła się już po jakiś 45 czy 60 minutach. Pod swój mobilny dach wzięła nas bardzo miła pani, która jechała na biznesowe spotkanie do Wrocławia, a ogólnie to ma barkę-restaurację w Krakowie o nazwie ALRINA. Sprowadziła ją nota bene z Holandii. Do granicy polskiej dopłynęła ona w ciągu ok. miesiąca (sic!), natomiast z granicy do Krakowa trwało to... rok. ROK! To się nazywa samozaparcie! Omówiliśmy z nią jeszcze wiele innych tematów i było naprawdę przyjemnie. W tym czasie wydarzyło coś czego kompletnie się nie spodziewałem: deszcz już nie padał, zamienił się w regularną ulewę. Ale to nic... najwyraźniej nasza sucha i pragnąca wody ziemia tego potrzebowała. Natura wie co robi!

Po kawie z Mac-a i lekkim podsuszeniu się (nie wiem po co, deszcz przecież tak cudnie orzeźwia!) zaczęliśmy szukać nowej podwózki. Po jakimś czasie (i ponownym kilkukrotnym „orzeźwieniu się”) wziął nas do siebie pewien młody człowiek. Z nim pokonaliśmy kolejny odcinek trasy A4 w stronę niemieckiej granicy. Chłopak wysadził nas w najlepszym z możliwych miejsc dla autostopowiczów czyli na środku autostrady. Na szczęście byliśmy blisko Wiaduktu Sokoła © (a może jastrzębia? Ahh ta biologia!), pod którym zażyliśmy najlepsze lekarstwo na świecie, czyli Polopirynę S! Wiało... o jakże wiało. Gdyby nie padający deszcz bylibyśmy susi w przeciągu jakiś 10 min. Na szczęście niebo nie miało zamiaru się rozpogodzić.

Roweroholik ma 6 zmysł jeśli chodzi o orientację w terenie. Postanowił, że pora pożegnać się z Wiaduktem Pustułki © (czy jakoś tak) i wyruszyć na północny zachód wzdłuż trasy A4. I nie mylił się. Po najdłuższych 500 metrach jakie pokonałem w życiu, dotarliśmy do jakieś maleńkiej stacji benzynowej. Wiedzieliśmy, że cel naszej podróży nie jest już daleko. Roweroholik używając swojego czaru osobistego zagadał ekspedientki z pobliskiego sklepu i załatwił nam transport do Bolesławca! Musieliśmy tylko udać się na przystanek busowy, gdzie SPECJALNIE po nas przyjechał busik. Kierowca zabrał nas na małą wycieczkę po okolicy. Na pytanie czy nie pomoczymy mu siedzeń, odpowiedzieliśmy, że nie. Przecież prawie nie pada, prawda!?

Chlip... dotarliśmy tu w końcu. Po tak wielu trudach ukazał nam się On w całej okazałości. TEN dworzec. Byliśmy tak zachwyceni, że zapomnieliśmy zrobić choćby jedną pamiątkową fotkę. A skoro już jest się na dworcu to wypada się przejechać pociągiem, prawda? Po szybkim obejrzeniu rozkładu okazało się, że wszystkie pociągi jadą do Wrocławia. I bardzo dobrze. Przecież tam jest jeden z najfajniejszych dworców w tej części Polski! Dwa dworce za jednym zamachem? Bring it on!

Myk! I już w stolicy Dolnego Śląska.
To co zobaczyliśmy na miejscu napawało zgrozą! Mogę to opisać tylko w jeden sposób:




Gdzie jest dworzec??? (hańba!!!) Co oni zrobili z moim ulubionym miastem??!! To jeden wielki, brudny plac budowy. Poczułem się jak u siebie w domu. Pociąg do Zabrza odjeżdżaj już tuż tuż, bo za jakieś 2 godziny. Idealnie. Deszcz... nadal... padał.

Podróż do Zabrza była super. Nie ma to jak pociągi. Zagadaliśmy do trójki współpasażerów (w tym jeden urodziwej pasażerki. Niestety bardzo zajętej swoim chłopakiem, z którym właśnie jechała. Pech), z których jeden, jadący do Lwowa poczęstował nas domowym winem.

Około drugiej w nocy wysiedliśmy z pociągu. DESZCZ NIE PADAŁ. Szkoda. Już się z nim tak zaprzyjaźniliśmy, mówi się trudno. Ale trzy dworce w jeden dzień to nie w kasze dmuchał! Jako, że był piątek łamany na sobotę zrobiliśmy to co robimy w każdy piątek łamane na sobotę (próbowaliśmy zdobyć władze nad Światem buahahahha!), czyli poszliśmy do pubu Brama na pifffo. Na szczęście mieliśmy szczęście i czarny scenariusz jaki roztaczał kolega bloger Marcin nie spełnił się. W Bramie było życie, tańce i śpiewy. Uffff.

I to już koniec mojej opowieści. Mam nadzieje, że poczuliście choćby ułamek emocji i zachwytu, jaki towarzyszył nam przez całą drogę. Mam dziwne wrażenie, że ta wyprawa okażę się moim łabędzim śpiewem jeśli chodzi o autostopowanie (kiedyś wypada w końcu przestać nic-nie-robić). Ciesze się, że mogłem pożegnać się w tak wielkim stylu!