15-16.V.2011. Dystans ok. 250 km.
Stało się. Wybrałem się na swoją drugą „poważniejszą” wycieczkę autostopem. Zaczynam delikatnie i po kraju. Najpierw Rybnik teraz Wałbrzych (Wałbrzych?! No koleś jak szaleć to szaleć, nie ma co! A namiot i kuchenkę wziąłeś?).
Moją towarzyszką była Sandra, poznana właśnie w Rybniku. Od razu czułem się lepiej, bo widać, że dziewczyna zna się na rzeczy. I kto wie czy nie dzięki niej i jej kapelusikowi wszystko się udało.
Ponieważ to moje początki, pozwólcie, że się nieco rozpiszę, pomimo faktu, że nie była to specjalnie egzotyczna wyprawa.
Dzień zaczął się nieszczególnie, gdyż nieustannie padało. Ale to nic. Uzbrojeni w zdobyczne kartony udaliśmy się na pierwszy postój przy autostradzie A4 w Katowicach. A było to ok. godziny 13:30. Już tu czekaliśmy sporo czasu, a chłopak, który się zatrzymał podrzucił nas jedynie parę kilometrów dalej do Rudy Śląskiej. Tam to się dopiero nastaliśmy! A nasz karton z napisem Wrocław przemókł kompletnie. Kolejne auto i znów tylko chwila jazdy i trzeba było wysiadać. Na szczęście na kolejnym postoju, po dosłownie minucie, złapaliśmy tira na Wrocław. Cóż za wygody i luksusy. Ahhh. A co najważniejsze podczas tej drogi zaczęło się rozpogadzać. Alleluja!
Kolejny przystanek Kąty Wrocławskie. I też czekanie. Ale Wałbrzych już coraz bliżej. Niestety zatrzymujemy się w połowie drogi do celu w Świdnicy.
Na szczęście im dalej tym łatwiej i nie czekając specjalnie długo, zabrał nas taki miły starszy pan aż na miejsce spotkania z umówionymi tambylcami. Z jednym z nich Sandra miała omówić ważną kwestię wyprawy do Turcji (taaak ona się wozi po Turcjach, a ja.... Wałbrzych. Dobra już, dobra!).
Postanowiliśmy przejść się na zamek Książ, by odetchnąć nieco historycznym powietrzem... i pokosztować swojskiego wina, które mieli ze sobą gospodarze. Sam zamek (zwany także pałacem(?)) znajduję się w pięknej, zalesionej okolicy. I prezentuje się naprawdę świetnie!
Niestety czas nas gonił, a do domu daleko. Z drogi powrotnej nie mam już żadnych zdjęć, gdyż nikt nie myślał już o niczym innym, jak tylko domowych pieleszach. Początek nawet optymistyczny. Szybko zatrzymał się nam kierowca, który okazał się być psychologiem i odnieśliśmy wrażenie, że próbuje nas „wybadać”. Ale ponieważ dużo i ładnie opowiadał, było to całkiem ciekawie. Ale znów dotarliśmy tylko do Świdnicy. Następne auto zatrzymało się, gdy już było ciemno, więc i tak byliśmy zadowoleni, że w ogóle jedziemy.
Niestety, Kąty Wrocławskie w stronę Katowic okazały się jednym wielkim przestojem w podróży. Ale ponownie odcinek Wrocław-Śląsk pokonaliśmy w naprawdę komfortowych warunkach. Van Toyoty to naprawę wygodny samochodzik.
Gdzieś w okolicach 2:00 w nocy znaleźliśmy się na stacji benzynowej przy zjeździe na Gliwice. To była prawdziwa martwa strefa. Już myślałem, że powinniśmy sobie szukać noclegu, gdy podjechało na stację autko na niemieckich rejestracjach. Sandra używając uniwersalnego języka niemiecko-angielskiego załatwiła nam powrót do Katowic. To była chyba najdziwniejsza cześć trasy, gdyż po raz pierwszy odbyliśmy ją w całkowitej ciszy. Tzn. nie do końca w ciszy, gdyż kierowca słuchał głośno jakiegoś czeskiego radia, ale kontaktu z nim nie było. Gdy próbowałem wytłumaczyć mu gdzie ma nas wysadzić, mój angielski łamał się jak młode brzózki pod kopytami żubra, ale jakoś się udało. Teraz już piechotką na Stawową w Katowicach i.... ponad godzina czekania na pierwszy autobus.
Do łózka położyłem się ok. godziny 5:30 rano.
Podsumowując. Trasę liczącą ok. 250 km, pokonaliśmy w nieco ponad 4 godziny, używając do tego 5 różnych samochodów. Wynik pewnie średni, ale sama podróż była zwyczajnie fajna. Powrotu wolę nawet nie liczyć, ale sam fakt łapania stopa w środku nocy był bardzo pouczający.
Ta historia powinna się tu skończyć, ale niestety tak nie jest.
Gdy obudziłem się w poniedziałek, gdzieś tak w okolicy godziny 12, zadzwonił telefon. To ten miły starszy pan chce mnie powiadomić, że na siedzeniu auta znalazł moje dokumenty. FUCK! Dowód, prawko, czipowa i bankomat + parę innych plastików. No ja cię kręcę. Umówiliśmy się, że wyśle je kurierem. Dostałem je następnego dnia. Są jeszcze życzliwy ludzie na tym świecie, a ja mam więcej szczęścia niż rozumu. Najważniejsze jest jednak to, że nabrałem smaka na kolejny wojaże.
Do zobaczenia na trasie!
Ty to jesteś koleś!!! Jak już wywalą mnie z pracy (a to już niedługo), to koniecznie musisz mnie wkręcić w takie podróżowanie. Dla małej przygody jestem w stanie nawet dwa dni nie jeździć na rowerze.
OdpowiedzUsuńNo Chłopie. Mówisz i masz. Bierzemy mapę, wybieramy cel i jazda!
OdpowiedzUsuńEj... czemu nie zapisał się mój komentarz...? No to od nowa.
OdpowiedzUsuńMówiłam Ci, że jeszcze inne osoby zaczniesz wkręcać w stopowanie ;)
Z dokumentami uważaj, różnie bywa. Mnie raz zdarzyło się zostawić swój sweter pod Amsterdamem i czapkę (taką wyczepistą, z daszkiem!) koło Bełchatowa i więcej ich na oczy nie widziałam, więc... strzeż się :D
Amber